images

 

 

 

 

rys. Anna Reinart

Justyna Kopińska
Kontrola zastała w izolatce chłopca, który był unieruchomiony 1871 godzin.

Jesienią 2010 roku do rzecznika praw dziecka przyszedł list ze szpitala dla nerwowo i psychicznie chorych w Starogardzie Gdańskim. Pielęgniarki i salowi pisali: „W naszym szpitalu na oddziale numer XXIII ordynator Anna M. prowadzi terapię dla nieletnich. Obrazy jak z hitlerowskiego obozu. Dzieci ubrane w przykrótkie, podarte, popielato-niebieskie piżamy stoją na baczność w ogromnej sali wspartej dwoma filarami. Wzdłuż 24-osobowego szeregu przechadza się filigranowa kobieta o zimnych, ostrych rysach i przenikliwym spojrzeniu. Przemierza całą salę z rękami założonymi do tyłu. Przygląda się temu personel pielęgniarski, który jak zahipnotyzowany wpatruje się w postać szalonej pani doktor. Niektóre dzieci mają szerokie paski na biodrach, a oba nadgarstki spięte skórzanymi pasami. Wyglądają, jakby zapięto je na stojąco w dyby. Dr Anna wystukuje żołnierski rytm. Dlaczego dzieci ustawiono w szeregu? Doktor spytała je: co to są kłykciny kończyste? Nie wiedziały. Musiały stać na baczność przy filarach przez osiem godzin. Następnego dnia dwoje z nich nie wiedziało, jakie rozróżniamy organy u kobiet. – No to postoicie sobie do wieczora – powiedziała ordynator. – Jeśli ktoś będzie kucał lub się kładł, to personel ma moje zezwolenie na przywiązanie takiego delikwenta pasami do słupa. Pamiętajcie!”.

Autorzy listu opisali kary, które stosowała ordynator, takie jak ograniczenie pacjentom spotkań z rodzicami, poniżanie, wyzwiska oraz wielomiesięczne izolowanie nastolatków od otoczenia. „- Siostro, siostro kochana! – woła nas Laura zamknięta w izolatce od wielu miesięcy. Dzień miesza jej się z nocą. Jest tylko małym „zwierzątkiem”, któremu ordynator chce pokazać, kto jest silniejszy. Laura dla kontaktu z ludźmi zrobi teraz wszystko. Uderza pięścią w kratę, krzyczy, a nawet sama prosi o zastrzyk na uspokojenie. Zgłasza, że miesiączkuje, choć to nieprawda. Chce choć przez minutę ujrzeć przez kratę ludzką twarz”.

List zakończono słowami: „Personel oddziału też jest winny. Przymykaliśmy dotychczas oczy na wiele spraw. Marne usprawiedliwienie, że jeśli ktokolwiek z nas przeciwstawi się ordynator, pożegna się z pracą. Nie mamy poparcia w kadrze kierowniczej, ale nie chcemy, by nasze dzieci myślały, że przyczyniliśmy się do nieludzkiego traktowania pacjentów. Mamy dość, krzyczymy: pomóżcie dzieciom. Będziemy zeznawać i świadczyć przeciwko oprawcy dr Annie M.”.
Boso na mrozie

Szpital w Starogardzie Gdańskim, zwany Kocborowem, to jeden z najstarszych i największych szpitali psychiatrycznych w Polsce. Pierwszych pacjentów przyjął w 1895 roku. Budynek z czerwonej cegły wybudowano z myślą o tysiącu pacjentów. Szpital ze względu na swoją historię – podczas drugiej wojny światowej jego pacjenci zostali brutalnie zamordowani w Lesie Szpęgawskim – często inspiruje początkujących autorów mrocznych opowiadań. Oddział XXIII, opisany w liście do rzecznika, powstał w styczniu 2009 roku; od początku jego ordynatorem była Anna M. Sądy z całej Polski kierują tam dziewczyny i chłopców w wieku 13-18 lat z zaburzeniami emocjonalnymi lub psychicznymi. Psycholodzy dziecięcy zwracają jednak uwagę, że młodzież trafiająca na takie oddziały to często osoby skrzywdzone przez dorosłych, nadwrażliwe, które przez bunt, próby samobójcze lub samookaleczanie się chcą przyciągnąć uwagę rodziców lub nauczycieli.

W listopadzie 2010 roku, po przeczytaniu listu, pracownicy biura Rzecznika Praw Dziecka oraz wojewódzki konsultant ds. psychiatrii dr Izabela Łucka przyjechali na kontrolę oddziału. Mijali budynki tak duże, że każdy mógłby funkcjonować jako oddzielny szpital. Budynek numer XXIII miał kraty w oknach i gęsto rozmieszczone kamery. Kontrolujący byli uważni. Pamiętali fragment listu salowych: „Przyjeżdżają tu dzieci z postanowienia sądu. Przywożą je rodzice, opiekunowie prawni lub pracownicy socjalni. Wystraszone nastolatki, które w pierwszym kontakcie chcą pokazać, że są harde, nieugięte. To ich ostatni taki występ. Ordynator pokaże każdemu z osobna, kto tu rządzi”.

Pracownicy biura rzecznika zastali w izolatce Cezarego, chłopca, który w trakcie swojego pobytu spędził unieruchomiony już 1871 godzin. Dyrektor szpitala tłumaczył się, że niedawno dowiedział się o karach i nie jest w stanie powiedzieć, kto za nimi stoi. Część personelu obwiniała o przemoc ordynator, natomiast ona złożyła pismo, w którym opisywała kary stosowane przez salowych bez jej wiedzy. Zgłaszała w nim, że unieruchomieni pacjenci są kopani i bici przez salowych, polewani zimną wodą, zastraszani. Pracownicy bronili się, mówiąc, że nawet kary były stosowane na rozkaz pani ordynator. Według pielęgniarek kazała ona np. jednemu z chłopców chodzić przez tydzień z brudnymi majtkami na głowie i wyrzucała dzieci boso na spacerniak przy kilkunastostopniowym mrozie.

W raporcie z kontroli pracownicy biura opisali wiele przypadków znęcania się nad pacjentami, jak zastraszanie, kopanie, usypywanie uzależnionym od narkotyków „ścieżek z cukru” z rozkazem: „Wciągnij”. Za niegrzeczne zachowanie wstrzykiwano dzieciom zastrzyki z soli fizjologicznej.

„Ordynator wymyśliła zajęcia, podczas których dzieci miały wspólnie i solo zaśpiewać Rotę- mówiła matka jednego z chłopców lokalnej Gazecie Kociewskiej. – Mój syn odmówił. Wstydził się, bo nie umie śpiewać. Za to został przypięty pasami do łóżka. Pytałam ordynator: ile to może jeszcze trwać? Powiedziała, że syn ma wybór: albo zaśpiewa, albo będzie w pasach”. W tej samej gazecie salowy ze szpitala anonimowo opisywał przemoc o podłożu seksualnym: ordynator kazała pacjentom opisać pozycje seksualne i rodzaje orgazmów. Dzieci musiały się uczyć budowy narządów płciowych. Jeśli czegoś nie wiedziały, robiono zastrzyki uspokajające. Niektórzy pacjenci nie wytrzymywali. Były próby samobójstw.

Po raporcie odbyła się jeszcze kontrola wojewódzka. Jerzy Karpiński, lekarz wojewódzki, mówił w „Faktach”: „Wszystkie opisane w raportach sytuacje wydawały się wręcz nieprawdopodobne, ale po dokładnej analizie potwierdziły się i kwalifikują tylko do prokuratury. Ta sprawa ma charakter kryminalny. Pacjenci traktowani byli nieludzko”. Prof. Katarzyna Popiołek, psycholog ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, dodała: „Te dzieci trafiły do piekła, przecież to był obóz koncentracyjny, a jakie są skutki przebywania w obozie, wiemy od drugiej wojny światowej”.

Na oddziale wymieniono kadrę. Pracę straciła ordynator Anna M., dyrektor szpitala oraz kilku pracowników. Śledztwo w sprawie znęcania się nad nastolatkami ze względu na doniosłość podejrzewanych przestępstw zostało przeniesione z prokuratury w Starogardzie Gdańskim do Prokuratury Okręgowej w Gdańsku.

Pani ordynator ma się dobrze

Pięć lat później, w maju 2015 roku, czytam o oddziałach psychiatrycznych przeznaczonych dla młodzieży. Od wielu policjantów słyszę, że sądy często kierują tam zbuntowane nastolatki, którym trudno odnaleźć się w społeczeństwie. Szpital może być rozwiązaniem, jeśli stosuje się w nim odpowiednią terapię i pomoc psychologów. Ale w wielu polskich szpitalach jest za mało wyszkolonej kadry, a oddziały stają się przechowalnią, a nawet więzieniem dla trudnej młodzieży. Na forach dla osób z zaburzeniami emocjonalnymi lub psychicznymi czytam opinie o oddziale XXIII.

„Jestem mamą jednego z tych dzieci – pisze internautka. – Mój syn leżał tam mokry, obsikany w pasach na łóżku. Stracił 15 kg wagi. Nie jest tym samym chłopcem. Był faszerowany psychotropami. Za byle przewinienie musiał stać cały dzień na baczność na środku korytarza. Wyzywany i bity. Gdy dzwoniłam na oddział, słyszałam, jak pracownicy krzyczeli na dzieci, a zgłaszane przeze mnie skargi odbijały się na dziecku. Wielu rodziców nadal boi się o tym mówić. Ale ja nie pozwolę, żeby ta pani kogoś jeszcze skrzywdziła. Chciałabym zeznawać przeciwko niej”.

„Ta ordynator to wcielony diabeł i sadystka – pisze matka innego chłopca. – Mam nadzieję, że zamknęli ją na długie lata w więzieniu”. Poniżej odpowiedź internautki: „Pani ordynator ma się dobrze. Pracuje dla sądu, orzeka, czy podejrzany jest chory czy nie. A kto swoją skaże?”.

Sprawdzam listę biegłych sądowych w dokumentacji marszałka pomorskiego. Rzeczywiście – pięć lat po wydarzeniach w Kocborowie była ordynator Anna M. pracuje jako biegła Sądu Okręgowego w Gdańsku oraz psychiatra w przychodni w Malborku.

W końcu materac przeciekł

Dwójka pacjentów zostawiła w komentarzach kontakt do siebie. „Czy ktoś jeszcze w ogóle interesuje się naszą sprawą? Jacyś śledczy?” – pytają. Proszę ich o rozmowę. Odpisują. Podają mi też kontakty do koleżanek i kolegów z oddziału XXIII.
Hania tak opisuje mi teraz swój pobyt w szpitalu w 2009 roku: – Miałam 15 lat, gdy trafiłam na oddział psychiatryczny. Policjanci, którzy po mnie wtedy przyjechali, nie powiedzieli, dlaczego biorą mnie do szpitala. Może dlatego, że cały czas wagarowałam i nie słuchałam nauczycieli. Najbardziej zapamiętam, jak ordynator kazała związać Roberta, który nic złego nie zrobił. Był przy kości i za to z niego szydziła. Leżał taki związany, załatwiał się pod siebie, w końcu cały materac przeciekł i zaczęło się lać na podłogę. To taka scena, której nawet na horrorze nikt nie zobaczy. Każdy mógł podejść i go uderzyć. Niektórzy salowi chcieli przypodobać się ordynator, więc zaczęli go bić sznurami. A on trząsł się cały ze strachu. Innym razem związano chłopca, na którego pluli i rzucali jedzenie. Ordynator urządzała bijatyki z dziewczynami. Przekomarzałyśmy się, przyszła doktor Anna i powiedziała do Sary: „Jak jesteś taka niewyżyta, to stań do prawdziwej walki”. Zabrała ją do sali do ćwiczeń. Później Sara wyszła taka upokorzona, posiniaczona, a doktor śmiała się i mówiła: „Nawet bić się nie potrafisz”. Ordynator miała jakieś 40 lat, szczupła, krótkie czarne włosy. Często chodziła w okularach przeciwsłonecznych, nawet w pomieszczeniach. Była wulgarna. Inni lekarze tak się nie odzywają do ludzi. Wyzywała nas od debili, złodziei. Salowi też nas poniżali, ale chyba głównie na jej życzenie. Chociaż była jedna rzecz, którą robili sami – dotykanie związanych dziewczyn. Podobno traktują to jako bonus pracy w szpitalu. Jedna z dziewczyn została zgwałcona, nie pamiętam, czy przez pacjenta czy salowego, w każdym razie rodzice to zgłaszali do prokuratury. Nic z tym dalej nie zrobiono. Skoro z gwałtem nic nie zrobili, to byliśmy pewni, że nie zajmą się pozostałymi karami. Raz pani Anna wyrzuciła jednego z chłopców w samej bieliźnie na spacerniak, kazała mu szczekać, udawać psa. Pewnie gdyby stosowała tylko zastrzyki i pasy, nikt by tego nie wykrył. Ale ona się w tym upokarzaniu rozsmakowała. Kazała przypinać nam karteczki na czole lub plecach z napisami: „Debil”, „Ukradł”, „Romeo i Julia”. Pielęgniarki same mówiły, że to jest nienormalne. Pani Anna zmuszała dziewczyny i chłopców do biegania po spacerniaku w samej bieliźnie, a było kilkanaście stopni mrozu. Patrzyła, jak sinieją z zimna.

Było wieczne napięcie, oczekiwanie na kary, kraty w oknach. Większość miała tam zawyżone dawki leków. Pacjenci poruszali się jak zombi. Nie wiedzieli, który jest rok, gdzie są. Za niewykonanie rozkazów dawano lek haloperidol. Wykręcał ręce, spinał mięśnie. Pielęgniarki już widziały, że leków jest za dużo, więc czasem wyrzucały zastrzyki lub tabletki, zamiast nam je podać, ale tak, by ordynator nie widziała. One chyba także się jej bały. Nie wiem, czy była pani kiedyś związana, obsikana, pobita, upokorzona. Po tym już nigdy nie jest normalnie. Myślę, że ta doktor Anna była chora psychicznie bardziej niż my. Tylko dlaczego nikt tego od razu nie zauważył?

Ale śmierdzicie!

– Najdziwniejsze, że oni do tego miejsca pakowali wszystkich: z depresją, anoreksją, agresywnych, zbuntowanych – mówi Adam, były pacjent. – Trafiłem tam w wieku 16 lat. Byłem zdrowym chłopakiem, trochę nadpobudliwym. Wychowywała mnie babcia. Pyskowałem nauczycielom, ale inni robili gorsze awantury, podpalali krzesła i nigdy do psychiatryka nie trafili. To pewnie ma związek z biedą. W takich miejscach w ogóle nie ma ludzi bogatych, choćby buntowali się bardziej niż ja. Ludzie nie są w stanie zrozumieć, co żeśmy tam przeżyli. Stoisz w jednym punkcie przez cały dzień, nie możesz ruszyć się nawet o centymetr. Nie wiesz, za co masz tę karę, chyba pomyliłeś się, śpiewając „Rotę” albo hymn wymyślony przez panią doktor. Nogi ci się uginają, ale wiesz, że jeśli je zegniesz, to czeka cię następna kara. Patrzysz, jak ordynator przechadza się ze swoją koleżanką psycholog. Śmieją się, żartują, a ty czujesz, że powoli odchodzi z ciebie życie. Dwa lub trzy razy kazała mi dać tak silną dawkę leków, że powaliłaby chyba słonia. Było jedno lekarstwo, nie pamiętam nazwy, ale powodowało niechęć do wszystkiego. Człowiek mógł tylko po nim spać, a musiał się uczyć. Odjęło mi mowę, babcia dzwoniła i nie mogła uwierzyć, bo zawsze byłem taki rezolutny, wygadany, a nagle nie mogłem sklecić zdania. Tam nic nie było wolno, same zakazy i odurzające leki. Nie wiem, dlaczego nieletnim nie zapewni się w szpitalu szamponu, papieru toaletowego, proszku do prania. Niektórzy nie mieli rodziców. O wszystkie takie rzeczy musieli walczyć każdego dnia. Doktor Anna podjeżdżała najlepszym samochodem, podchodziła do nas i mówiła: „Ale śmierdzicie!”. I trochę pewnie śmierdzieliśmy, ale niech ona choć przez miesiąc żyje za 50 zł i martwi się, że nie ma się za co umyć.

Babcia dopytywała lekarzy, co mi jest. Nie rozumiała, że muszę być w takim miejscu, skoro nie jestem chory psychicznie. Ja do tej pory tego nie rozumiem. A jak wychodzisz z psychiatryka, to jesteś już naznaczony. Jakbyś miał bliznę na gębie. Nie podawaj nigdzie naszych danych, bo ludzie potrafią być okrutni, śmieją się, krzyczą za tobą: „Wariat, łom, psychol”. Po wyjściu chwiałem się na nogach. Bardzo długo te leki ze mnie schodziły. Nie mogłem się na niczym skoncentrować. Dopiero po wielu miesiącach ciało wróciło do normy.

Nie wierzę, że ordynator kiedykolwiek pójdzie do więzienia za to, co nam zrobiła. Jeśli pozwolą jej wykonywać ten zawód w innym miejscu, w innym szpitalu, jestem pewny, że zrobi to ludziom ponownie. Dzięki lekom ma władzę nieograniczoną.

Przecież nie ma jeszcze oskarżenia!

Już przed 2010 rokiem do prokuratury w Starogardzie Gdańskim napływały informacje o przemocy na różnych oddziałach w Kocborowie. Wszczęto 14 postępowań, które dotyczyły narażenia pacjentów przez personel szpitala na utratę życia lub ciężki uszczerbek na zdrowiu, znęcania się salowych nad pacjentami oraz doprowadzenia nieletniej pacjentki z oddziału XXIII do obcowania płciowego. Prokuratura w Starogardzie odrzuciła lub umorzyła wszystkie 14 postępowań. Dzwonię w maju tego roku do Prokuratury Okręgowej w Gdańsku, chcę się dowiedzieć, z jakiego powodu ordynator została uniewinniona i który sędzia wydał taki wyrok. Ale rzecznik prokuratury Grażyna Wawryniuk mnie zaskakuje: – Pani pyta o wyrok, a jeszcze nie ma nawet aktu oskarżenia.

Nie wierzę własnym uszom: – Czyli sprawa nie trafiła do sądu? Przecież od tych wydarzeń minęło prawie pięć lat.

– Długo czekaliśmy na opinie psychologiczne o poszkodowanych, było ich ponad 40 – tłumaczy rzecznik. I zapewnia, że porozmawia z prokuratorem, który prowadzi sprawę, bo czas trwania śledztwa rzeczywiście jest długi.

W czerwcu 2015 roku dzwonię do prokurator Bożeny Kapusty, która prowadzi sprawę, i pytam, kiedy powstanie akt oskarżenia. – Postępowanie miało być zakończone w czerwcu – mówi – ale psychiatra Anna M. zachorowała, przedłożyła zaświadczenie lekarskie podpisane przez biegłego sądowego i nie mogła wziąć udziału w przejrzeniu zebranego materiału dowodowego. A jesteśmy zobowiązani udostępnić materiał podejrzanemu, zanim powstanie akt oskarżenia.

– A na co zachorowała pani doktor?

– To dane poufne. Zwolnienie obejmuje parę tygodni czerwca do 1 lipca.

– Pacjenci, z którymi rozmawiałam, oraz personel szpitala, który pisał listy do rzecznika, sugerowali, że ordynator inicjowała przemoc. Czy pani śledztwo to potwierdziło?

– Tak. Pani psychiatra usłyszała już zarzuty.

– Czy pani wie, że Anna M. od 2005 roku jest biegłą w tym samym sądzie, który ma ją teraz sądzić?

– Anna M. według mojej wiedzy nie jest na liście biegłych. Jest tylko przybierana do sprawy przez prokuratora.

– Jest na liście biegłych marszałka pomorskiego opublikowanej w internecie. I cały czas pracuje w zawodzie jako psychiatra. Dlaczego nie zastosowała pani żadnego środka zapobiegawczego, choćby zawieszenia prawa do pracy w przychodni w Malborku?

– Nie ma takiej potrzeby. Nie było ku temu przesłanek. I sama pani wie, że świadkowie to pacjenci szpitala, wiec trzeba podchodzić z pewną dozą ostrożności do ich słów.
– Dlaczego?

– Mają różne zaburzenia. Zresztą nie wiem, czy mogę o tej sprawie z panią rozmawiać, proszę skontaktować się z rzecznikiem – mówi i kończy rozmowę.

Po mojej rozmowie z prokurator Kapustą 2 lipca 2015 roku prezes Sądu Okręgowego w Gdańsku usunął Annę M. z listy biegłych. Pytam rzecznika sądu, dlaczego tak późno: – Przecież Anna M. pierwsze zarzuty usłyszała w listopadzie ub.r., a kontrola wojewódzka potwierdzała stosowanie kar już pięć lat temu.

– Ale wcześniej nie mieliśmy tej informacji od prokuratury – wyjaśnia rzecznik Tomasz Adamski. – Gdy teraz prokurator poinformował nas o zarzutach, prezes niezwłocznie usunął Annę M. z listy biegłych. O naszych działaniach została też w końcu zawiadomiona Okręgowa Izba Lekarska w Gdańsku.

Choroba pokrzyżowała nam plany

Skoro prokurator Kapusta nie chce ze mną rozmawiać, wracam do rzecznika, Grażyny Wawryniuk. Opowiada: – Zarzuty usłyszała ordynator oraz dwóch salowych, Mirosław L. i Marcin O. Cała trójka według wyników śledztwa znęcała się fizycznie i psychicznie nad pacjentami. Podejrzana Anna M. usłyszała zarzuty w listopadzie 2014 roku, poszerzono je w marcu tego roku. Dotyczą bezpodstawnego podejmowania decyzji w celu karania pacjentów. Przykłady to długotrwałe używanie form unieruchomienia, ograniczenie dostępu do paczek żywnościowych, stosowanie wyjść w piżamie i boso na mróz, nadużywanie zastrzyków placebo i tak dalej. Kary były stosowane od stycznia 2009 do grudnia 2010 roku, czyli przez blisko dwa lata. Sprawy nie zgłoszono jeszcze do sądu, bo w czerwcu były realizowane czynności zapoznania się z materiałem dowodowym, w których Anna M. z powodu stanu zdrowia nie wzięła udziału.

– To postępowanie trwa pięć lat. Kiedy oddacie sprawę do sądu? – pytam.

– Trudno mi powiedzieć, kiedy powstanie akt oskarżenia, bo z dniem 1 lipca wprowadzono zmiany prawne. Choroba ordynator pokrzyżowała nam plany. Przez zmianę prawa prokurator musi skutecznie doręczyć wszystkim 40 poszkodowanym nowe pouczenia. Oni mają nam potwierdzić, że je otrzymali, a mogli zmienić w tym czasie miejsce zamieszkania.

Postępowanie grubymi nićmi szyte

– Prokurator mogła zweryfikować zdolność do wzięcia udziału w czynnościach procesowych Anny M. – mówi mi znajomy prokurator z innego województwa. – Bardzo często podejrzani przedstawiają zwolnienia, które budzą moje wątpliwości, więc sprawdzam, czy są w stanie wziąć udział w czynnościach, bo chyba musieliby nagle oślepnąć, by nie móc przeczytać materiałów dowodowych uzyskanych w toku śledztwa. Dla mnie całe to postępowanie jest grubymi nićmi szyte. Pewnie nikt się specjalnie w nie nie angażował, dopóki nie zadzwonił dziennikarz. A przecież przemoc i znęcanie się przez lekarza to jedne z najpoważniejszych przestępstw. Śledztwo w takiej sprawie może trwać rok, ale nie pięć lat! Bo to tylko 40 poszkodowanych, nie 4 tys. Nawet teraz wręczenie im nowych pouczeń zajmie chwilę i nie może stanowić jakiejkolwiek przeszkody. Jeśli w prokuraturze nie znają aktualnych adresów poszkodowanych, to bardzo źle o nich świadczy. Ale nie znam dzielnicowego, który nie ruszyłby tyłka po telefonie prokuratora, że trzeba natychmiast ustalić adres poszkodowanego, bo jest to przeszkoda w procesie o znęcanie się nad dziećmi. W takich sprawach biegli także przyspieszają działania, przy odrobinie dobrej woli prokuratury. Nie ma możliwości, by prokurator czekał na ich opinie o pacjentach dłużej niż rok! Najważniejsze, by podejrzani nie mogli dalej krzywdzić. Drugi problem to oczywisty konflikt interesów: że prokuratura prowadzi sprawę, a w tym samym okręgu podejrzana psychiatra jest biegłą. Trzeci: prokuratura już pięć lat temu mogła poinformować izbę lekarską, że zachodzi niezwykle mocne i uwiarygodnione podejrzenie przemocy. Psychiatra mogła być od razu zawieszona w wykonywaniu zawodu. W takiej sprawie prokurator powinien brać pod uwagę, że była ordynator może wykorzystać pozycję psychiatry do szukania kolejnych ofiar. Poza tym dla zdrowia psychicznego poszkodowanych jest rujnujące, gdy widzą, że ich oprawca po latach nadal nie został ukarany.

Zwolniona za porozumieniem stron!

Z kontroli urzędu marszałkowskiego wynika, że ordynator została przyjęta do pracy na oddziale XXIII bez wymaganego konkursu. Pytam obecnego dyrektora szpitala, Jacka Bielana, jakie doświadczenie w pracy lekarza umożliwiło Annie M. objęcie stanowiska ordynatora. – Nie mam pojęcia. Zostałem dyrektorem w 2011 roku i nie wiem nic o byłej ordynator. Poza tym, że miała do nas pretensje o zwolnienie dyscyplinarne – mówi Bielan. – Spotkałem się z nią tylko raz, w sądzie pracy. Podpisaliśmy ugodę i jednak została zwolniona za obopólnym porozumieniem stron. Podczas ugody zmieniono też zwolnienia dyscyplinarne dla salowych na zwolnienia za obopólnym porozumieniem.

– Ale dlaczego? – nie mogę uwierzyć.

– Nie chciałem tak jeździć do sądu non stop. Moim obowiązkiem jest przede wszystkim dbanie o dobro pacjentów. Na oddziale XXIII zmieniła się kadra, jest sprawny monitoring, oddział działa teraz prawidłowo. Na takich działaniach musiałem się skoncentrować.

– Ale podejrzani dzięki temu, że nie zostali zwolnieni dyscyplinarnie, mogli znaleźć pracę w tym samym zawodzie i stosować podobne kary wobec kolejnych pacjentów.

– Ukaranie ordynator i salowych pozostawiam sądom. Dla mnie to już przeszłość. Nie wiem, czy pani bierze pod uwagę, z czym musiała mierzyć się tu ordynator. To był nowy oddział, mogła się zagapić, a później było już tyle problemów, że nie umiała sobie ze wszystkim poradzić. Oczywiście broń Boże nie należy się znęcać – tłumaczy dyrektor Bielan.

Doktor choruje, ale przyjmuje

Chcę sprawdzić, jaki jest faktycznie stan zdrowia doktor Anny M. i jaka choroba opóźnia śledztwo. Umawiam się z nią na wizytę lekarską. Najpierw dzwonię na prywatny telefon. – Ale pani chce się umówić w Malborku, a ja prywatnie przyjmuję w innym miejscu. Wszystko na tej stronie przychodni spieprzyli – irytuje się przez telefon psychiatra.

– Obojętne gdzie, byle jak najszybciej – odpowiadam, a doktor podaje mi numer Centrum Psychiatrii w Malborku.

Przychodzę do niej z opowieścią o lękach w wyniku maltretowania przez zimną matkę. Anna M. to elegancka kobieta, sprawia wrażenie niezwykle pewnej siebie – ma władcze gesty i zdecydowane ruchy. Widać, że nie znosi sprzeciwu. Co chwila spogląda na leżący obok telefon. Niestety, po kilku minutach musi kończyć wizytę, bo „wybrałam najgorszy możliwy dzień”, ale podkreśla, że bardzo chce mi pomóc i wspólnie ze znajomą psycholog nade mną popracują.
W recepcji przychodni dowiaduję się też, że doktor Anna M. w czerwcu była jedynie trzy dni na urlopie; poza tym przyjmowała normalnie pacjentów.

Pytam rzecznika prokuratury, czy wiedziano, że Anna M. przyjmowała pacjentów, w czasie gdy nie mogła uczestniczyć w czynnościach procesowych. Słyszę: – Prokurator Kapusta prosi, aby uszczegółowić, że zwolnienie było jednak do 21 czerwca, a później biegły sądowy wydłużył zaświadczenie do 1 lipca. Nie mamy wiedzy, czy w tym czasie doktor przyjmowała pacjentów, bo na jakiej podstawie mielibyśmy sprawdzać lub kwestionować zaświadczenie lekarskie podpisane przez biegłego sądowego?

– Na podstawie tego, że Anna M. także jest lekarzem i biegłą sądową, więc mogła być koleżanką osoby, która podpisała zaświadczenie. Czy mogę prosić nazwisko biegłego, by sprawdzić, czy przypadkiem nie jest on znajomym pani doktor?

– Takie dane są tajne.

Nie ma powodu, by nie leczyła

– Na którą opinię o pacjencie czekali państwo najdłużej i ile to trwało? – pytam rzeczniczkę.

– Na wszystkie czekaliśmy długo. Poza tym blisko dwa lata czekaliśmy na opinię dotyczącą zachowania dr Anny M. oraz salowych w stosunku do pacjentów. Biegli musieli ustalić, czy te zachowania mieszczą się w działaniach terapeutycznych, czy nie.

– A jakie przykłady znęcania się przez salowych nad pacjentami zostały potwierdzone podczas śledztwa? – pytam jeszcze rzeczniczkę prokuratury.

– Bicie, kopanie, wyzywanie.

– Czy oni dalej pracują w swoim zawodzie?

– Pewnie pracują, ale nie wiem gdzie.

Na jednym z internetowych forów znalazłam wpis pacjenta: „Doktor Anna M. wyzywa i ubliża pacjentom przychodni w Malborku, a nawet grozi, jak coś nie jest po jej myśli. Jak to możliwe, że taki człowiek pracuje jako psychiatra?”.

Pytam rzeczniczkę: – Czy pani prokurator czuje się dobrze, wiedząc, że psychiatra i salowi, którzy według zarzutów znęcali się nad pacjentami w ramach wykonywania swojego zawodu, przez pięć następnych lat nadal go wykonują?

Odpowiada: – Prokurator Kapusta nie mogła ingerować w zawód podejrzanej, póki nie zebrała materiału dowodowego. A obecnie uważa, że nie ma przesłanek, by zastosować środek zapobiegawczy w postaci zawieszenia doktor w zawodzie psychiatry.

Prokurator Bożena Kapusta od kilku lat nie skierowała także podejrzanej Anny M. na badania psychiatryczne. Uważa, że nie ma do tego przesłanek.

Cierpienie dzieci sprawiało jej przyjemność

– Najgorsze było przywiązanie do metalowego łóżka na wiele dni – mówi mi Joasia, która była pacjentką oddziału w 2009 roku. – Mieliśmy stare obsikane materace. Jak czasem na zmianie była dobra pielęgniarka, to kaczkę przyniosła i można było się załatwić. Czasem takiej dobrej nie było. Patrzysz w jeden punkt sufitu. Nie wiesz, która godzina, jaki miesiąc. Całe ciało ci sztywnieje, już nie wiesz, czy z lęku, czy od tych lekarstw. A przecież zapinano w pasy nawet na trzy tygodnie za jakieś bzdury. Na przykład nie można było zwrócić się do personelu: „pani doktor”, należało mówić: „proszę pani”. Myślę, że wielu salowym podobała się ta brutalność ordynator. Nie musieli nas bić i poniżać na jej rozkaz. Ale ludzie lubią się wyżyć. A najłatwiej na takich psychicznie słabych, którym nikt nie uwierzy.

– Na doktor Annę mówiliśmy „Hitler” albo „gestapowiec” – mówi Marta, która na oddział XXIII trafiła z anoreksją w wieku 15 lat. – Bo ona wyraźnie podzieliła ludzi na lepszych i gorszych. Lubiła rozmawiać z psycholog, pielęgniarki traktowała z góry, a salowych uważała za podludzi, z którymi nie warto słowa zamienić. Mnie faworyzowała. Ale Roberta, który nie potrafił się wysłowić i był lekko upośledzony, traktowała jak zwierzę. Wybrała sobie kilku pacjentów, których uważała za gorszych, i podawała im tyle leków, że zrobiła z nich rośliny. Najbardziej krzywdziła nie tych agresywnych, tylko właśnie najsłabszych. Myślę, że cierpienie dzieci sprawiało jej przyjemność. Pamiętam także salowych Mirka i Marcina, którzy znęcali się nad najmłodszymi pacjentami. Jak chłopcy byli unieruchomieni, to ich bili i kopali. Dla mnie najgorsze jest to, że wiele pielęgniarek i salowych o tym wiedziało. Mówili między sobą, że żal im dzieci. Ale nikt nie reagował.

Ordynator: To była zemsta

Była ordynator odmówiła mi rozmowy. Zaznaczyła tylko: – Cała afera wynikła z zemsty. Zaczęłam zgłaszać przemoc salowych na oddziale, a oni zaatakowali mnie na wielu frontach, między innymi rozpętali aferę, napisali do rzecznika. Proszę zostawić numer telefonu, nie wykluczam udzielenia pani wywiadu w przyszłości – stwierdziła na koniec.

 
Imiona pacjentów zostały zmienione.
Dziękuję pracownikom biura Rzecznika Praw Dziecka za pomoc w pracy przy artykule.