Ten trup się nie liczy

 

 

 

 

 

 

 

 

Rys. Piotr Chatkowski

Justyna Kopińska

Paweł padł ofiarą statystyki. Komendanci nic nie zyskają na uchronieniu człowieka od samobójstwa. Statystycznie większą wartość ma znalezienie nastolatka z piwem w parku.

Sprawa Anny: Pojechała nad morze
Anna G. zaginęła 7 lipca 2012 roku. Szczupła, zielone oczy i kręcone włosy. Jej mąż przyszedł na posterunek policji w Czeladzi dwa dni po zaginięciu. Mówił, że się pokłócili. Żona po kłótni spakowała najpotrzebniejsze rzeczy do dużej walizki na kółkach, zabrała dokumenty i około 23 wyszła z domu. Mąż Anny jest policjantem. Po zgłoszeniu wrócił do domu. Nie szukał żony.
Parę dni później o zaginięciu dowiedzieli się rodzice kobiety. Dzwonili do niej, ale telefon był wyłączony. Przyjechali do Czeladzi. Matka Anny Michalina Kaczyńska tłumaczyła policjantom, że wersja zięcia jest mało prawdopodobna. – Ania ma małą córeczkę, bardzo ją kocha. Ma pracę w ZUS w Sosnowcu. Zawsze była odpowiedzialna. Przecież nie zostawiłaby wszystkiego tak nagle. Późnym wieczorem sąsiedzi byli w domach, usłyszeliby, jak Ania ciągnie za sobą dużą walizkę. A nie było żadnego hałasu – przekonywała.
Prosiła policjantów, aby sprawdzili monitoring i przeszukali porośnięty krzakami teren w okolicy mieszkania córki. Ale funkcjonariuszka, która w pierwszych tygodniach prowadziła sprawę zaginięcia, nie chciała ani pytać sąsiadów, ani przeszukać okolicy. „Może córka pojechała nad morze? Zarobi i wróci”. Michalina Kaczyńska mówi: – Poczułam, jakby policjantka robiła z mojej córki prostytutkę. – Policjanci przez dwa miesiące nie umieścili nawet córki w policyjnej bazie osób zaginionych. Gdyby ktoś w innym miejscu Polski posługiwał się jej dowodem, policjanci nie wiedzieliby, że to osoba zaginiona.
Dopiero w grudniu sprawdzono monitoring. Niestety, okazało się, że po pół roku taśma została nagrana tyle razy, że nie da się już odtworzyć dnia zaginięcia Anny. Nurkowie szukali ciała w stawach. Anny G. nie udało się odnaleźć.
– Zięć zachowuje się bardzo dziwnie – mówi pani Michalina. – Jakby nic się nie stało. A jego rodzina powtarza, że moja córka jest złą matką, która opuściła własne dziecko. Czytałam dużo o tym, że przy zabójstwach najpierw podejrzewa się najbliższą osobą, czyli męża, i dokładnie sprawdza mieszkanie. Czy nie było pobicia? Czy nie ma krwi na meblach? Tak samo powinno się robić w przypadku osoby zaginionej. Bo inaczej zabójca ma czas, by usunąć wszystkie dowody.

Policjant: Były naciski
Adam, policjant z wieloletnim stażem w sprawach zabójstw: – Funkcjonariusze, którzy prowadzili sprawę Anny G., byli naciskani przez przełożonych, aby nie informować prokuratury o tej sprawie. Oczywiście ustnie, więc żadnych dowodów nie ma. Ale dobrze pamiętam, jak mówili, że są mocne przesłanki, że to mąż zabił zaginioną. Pamiętam, że poczułem wtedy gniew, bo od paru lat w policji nasila się tendencja, aby śledztwa wszczynać dopiero wtedy, gdy mamy już niezbite dowody, kto zabił.
Wykrywalność zabójców w Polsce wynosi 95 proc. To świetny wynik w porównaniu z innymi państwami Unii Europejskiej, w których policja ma do dyspozycji lepszy sprzęt i bazę DNA. W Polsce nawet dobrej bazy nie ma. Wszyscy w policji wiedzą, że wykrywalność rzędu 95 proc. nie jest możliwa do osiągnięcia bez manipulacji.
Statystycznie liczba zabójstw zmalała z ponad 1000 rocznie w 2003 roku do 574 w 2013. Ale naprawdę wzrasta ciemna liczba niezarejestrowanych zabójstw, których sprawcy pozostają nieznani. W mojej komendzie archiwizuje się zaginięcia z przesłankami do zabójstwa, te przestępstwa nie są rejestrowane. Wiem, że dzieje się tak również w innych komendach. W 2003 roku, kiedy wykrywalność wynosiła koło 85 proc., naczelnicy mogli sobie jeszcze pozwolić na śledztwo w sprawie zabójstwa, gdy istniały silne przesłanki, kto jest sprawcą. Nawet gdy jedna sprawa nie wyszła, końcowa statystyka i tak była podobna do innych województw. Teraz, gdy wykrywalność we wszystkich województwach jest bliska stu procent, muszą być nie przesłanki, ale pewność co do zabójcy. Upadek nawet dwóch śledztw w sprawie zabójstwa powoduje, że województwo odstaje od reszty Polski. Naczelnicy i komendant zaczynają być postrzegani jako niekompetentni. Naczelnicy, którzy prowadzili ambitne, trudne śledztwa, nie awansują. Te śledztwa nie są nagradzane.
Dlatego w sprawach, w których nie ma stuprocentowych szans udowodnienia winy, przestano wszczynać śledztwa. To wpływa negatywnie na pracę policjantów śledczych. Bo dopóki osoba jest „tylko” zaginiona i nie ma śledztwa, policja nie ma prawie żadnych możliwości działania – nie mogę założyć podsłuchu osobie, którą podejrzewam o zabójstwo, nie mogę sprawdzić billingów, przeszukać mieszkania. Mogę porozmawiać z sąsiadami, ale mają prawo odmówić. Mają też prawo mnie okłamać i nie ponoszą za to żadnej odpowiedzialności. Dopiero gdy ruszy śledztwo, sprawa nabiera statusu przestępstwa. Ale to pierwsze miesiące po zaginięciu są decydujące dla zebrania dowodów. A proszę mi wskazać jednego śledczego w całej Polsce, który będzie nalegał na przełożonego, by zawiadomić prokuraturę, bo jest podejrzenie zabójstwa. Jeśli to zrobi, po tygodniu zostanie wywalony z roboty z wielkim hukiem – kończy policjant z wieloletnim stażem w sprawach zabójstw.

Sprawa Małgorzaty: samochód sprzedano
8 października 2008 roku Małgorzata (niska szatynka, włosy do ramion) wysiadła z samochodu męża przy jednej z ulic w Opolu. Odtąd nikt jej nie widział. Mąż zgłosił zaginięcie. Wcześniej sam pracował w policji, w wydziale dochodzeniowym, właśnie odszedł na emeryturę.
Sąsiedzi byli zdziwieni, że Dariusz H. nie był załamany ani nawet smutny. Sprawę relacjonował telewizyjny program „Uwaga”. Na podstawie wypowiedzi przybranego syna Dariusza (małżeństwo H. było rodziną zastępczą dla chłopca i dziewczynki) oraz anonimowego funkcjonariusza reporterzy ustalili, że Dariusz nie zgodził się na badanie wariografem. Odmówił także, gdy policja chciała obejrzeć samochód. Nie zgodził się, by przejrzano rzeczy Małgorzaty.
Śledztwo w sprawie zabójstwa wszczęto dopiero trzy miesiące po jej zaginięciu. Wtedy okazało się, że Dariusz H. samochód już sprzedał. Śledztwo umorzono już po roku. Nie znaleziono ciała ani sprawcy.
Kilka miesięcy później przybrany syn Dariusza powiedział pedagogowi szkolnemu, że ojciec stosuje wobec niego dziwne kary. Każe mu klęczeć, bije drewnianą łyżką i innymi przedmiotami. Poinformowano opiekę społeczną, ale dwójka dzieci nadal pozostawała w domu Dariusza. W TVN ponownie zrobiono program o Dariuszu, gdy w listopadzie 2014 roku okazało się, że czternastoletnia dziewczynka jest w ciąży. Uciekła do biologicznej matki i powiedziała, że ojcem dziecka jest Dariusz, który molestował ją od dziewiątego roku życia. Dariusza H. aresztowano w związku ze śledztwem w sprawie kontaktów seksualnych z nieletnią.

Prokurator: Nie ma tego w aktach
Pytam prokuratora Roberta Garbowicza z Prokuratury Okręgowej w Opolu, czy Dariusz H. miał prawo odmówić funkcjonariuszom obejrzenia samochodu, z którego wysiadła żona. – Przecież to ostatnie miejsce, w którym się znajdowała. Nawet laik wie, że należy sprawdzić, czy są tam ślady krwi lub bójki – naciskam.
– To musiało być, jeszcze zanim prokuratura wszczęła śledztwo. Proszę spytać policję – odpowiada prokurator.
Zespół prasowy Komendy Wojewódzkiej w Opolu dał tylko krótki komentarz: – Nad sprawą nadzór miała prokuratura. My nie odpowiemy na to pytanie ani na żadne związane ze śledztwem w sprawie zaginięcia Małgorzaty H.
Pytam więc prokuratora Garbowicza, czy mogę zobaczyć akta prokuratorskie. – Może pani napisać pismo, a my odmówimy. Ale informacji, że Dariusz H. odmówił udostępnienia samochodu, i tak nie zobaczy pani w aktach – odpowiada.
– A nie jest pan wściekły, że w pierwszych dniach po zaginięciu domniemany zabójca mógł spokojnie usuwać wszystkie ślady? – pytam.
Prokurator milczy.

Sprawa Mieczysława: pobity, umarł na płuca
Mieczysław mieszkał w Ch. w Wielkopolsce. Gospodarstwo i ziemię sprzedał krewniakom. Zarobił na tym niewiele – tyle że przez kilka miesięcy stać go było na alkohol i papierosy. Krewni pozwolili mu też dożywotnio mieszkać w części sprzedanego domu. Ludzie go lubili, mówili, że to dobry człowiek.
W Wielkanoc 2011 roku Mieczysław włóczył się po Ch., później poszedł do krewniaków, którym sprzedał ziemię. Wieczorem mocno podpity wrócił do siebie. Niedługo potem sąsiedzi usłyszeli krzyk z jego pokoju. Pobiegli na ratunek. Zobaczyli postać uciekającą z domu Mieczysława. On leżał we krwi, ale błagał, by nie zawozić go do szpitala, bo nie jest ubezpieczony.
Następnego dnia przyszedł do niego sołtys zapytać, co się dokładnie stało. – Mietek był skatowany, zakrwawiony, nie mógł się ruszać – mówi mi. – Dopytywaliśmy, kto mu to zrobił. Powiedział, że kobieta z rodziny, która kupiła jego ziemię. Pobiła go metalowym przedmiotem. Wezwaliśmy jednak lekarza, który skierował go do szpitala.
Policjanci rozpytywali ludzi w Ch., ale później już do wsi nie zaglądali. Mieczysław zmarł w szpitalu. Sąsiedzi myśleli, że ruszy sprawa przeciwko kobiecie, która go pobiła, ale w prokuraturze powiedzieli im, że sprawa umorzona, bo Mietek zmarł na zapalenie płuc.
– Przecież on trafił do szpitala z powodu obrażeń po pobiciu – mówi mi sołtys. – Wszyscy to wiedzieli. Lekarz potwierdził. Możliwe, że miał różne choroby, ale one też pewnie się odezwały w związku z pobiciem. Nie mogliśmy uwierzyć, że umorzyli sprawę. Mieczysław nie miał bliskich – ciągnie sołtys. – Funkcjonariusze wiedzieli, że nikt o prawdę walczył nie będzie. Ale w naszej społeczności ten przypadek złamał zaufanie do policjantów i prokuratorów. Skoro takie sprawy zamiatają, to co się dzieje z innymi? Ludzie śmierć Mietka dobrze zapamiętają.

Policjant: Żeby zabójstw było mniej
– Klasyfikacja „zgon w wyniku choroby” zamiast zabójstwa to kolejny sposób, aby utrzymać wysoką wykrywalność i niską liczbę zabójstw – mówi mi funkcjonariusz Adam. – Gdyby do tych kilkuset ujawnianych co roku zabójstw dodać sprawy, w których przełożeni potrafili wynegocjować z prokuratorem inną kategorię przestępstwa lub w ogóle nie wszczęto śledztw, wykrywalność spadłaby przynajmniej o kilkanaście procent. I tak powinno się stać. Nie rozumiem, po co tyle zachodu, by podnieść wykrywalność. To jest modelowanie rzeczywistości, które szkodzi wszystkim: obywatelom, funkcjonariuszom, a nawet naczelnikom. Znam naczelnika, który zmuszał prokuratora do zaniżenia kategorii przestępstwa z zabójstwa na nieumyślne spowodowanie śmierci. Dawniej był jednym z najlepszych gliniarzy w województwie. Awansował i coś się w nim zmieniło. Zaczął chodzić na skróty, dbać jedynie o słupki. Niedawno miał zawał serca. Podejrzewam, że nasi przełożeni też nie śpią spokojnie, jeśli wiedzą, że zabójca jest na wolności, a oni kombinowali przy śledztwie.

Sprawa Sylwii: szukano, nie znaleziono
Dziewięcioletnia Sylwia mieszkała przy ul. Wolności w Zabrzu. Chodziła do kościoła na zajęcia oazowe około dwustu metrów od domu. 26 listopada 1999 roku wyszła do kościoła i nigdy nie wróciła. Dziewczynka miała włosy ciemny blond i ładną twarz. O wpół do ósmej wieczorem ostatnia widziała ją bibliotekarka. Dziewczynki szukali policjanci, strażacy, mieszkańcy Zabrza, jasnowidze. Nie udało się jej odnaleźć. Dom Sylwii znajdował się obok Ośrodka Wychowawczego Zgromadzenia Sióstr Boromeuszek w Zabrzu.
Rok temu napisałam reportaż o gwałtach i przemocy w ośrodku sióstr boromeuszek oraz o zabójstwie ośmioletniego Mateusza z Rybnika przez jednego z byłych wychowanków sióstr („Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie”, „DF”, 10.04.2014). Po publikacji dowiedziałam się, że policjanci wznowili sprawę Sylwii. O zabójstwo dziewczynki podejrzewają byłego wychowanka sióstr. Chłopak podejrzany jest także o inne przestępstwa związane z wykorzystywaniem seksualnym dzieci.
Rozmawiam z policjantami, którzy prowadzą czynności operacyjne w sprawie Sylwii: – Jaka jest pewność, że typowany przez was wychowanek ma związek z porwaniem?
– Stuprocentowa, ale po tylu latach bardzo trudno o dowody.
– Czy w sprawie Sylwii prowadzone było śledztwo? Jaką przyjęto kategorię – dopytuję.
– Nie było śledztwa, bo byśmy o tym wiedzieli. Sprawa traktowana była jako zaginięcie i archiwizowana. Czyli Sylwia nadal figuruje jako zaginiona. Sprawa przypomina zabójstwo Mateusza.

Policjant: Sprawa nieopłacalna statystycznie
– Moim zdaniem w sprawach dotyczących zaginięcia dzieci po paru tygodniach powinno się informować prokuraturę i wszczynać śledztwo – mówi Marek, funkcjonariusz z wydziału kryminalnego. – Oczywiście nie mam na myśli spraw, gdy dziecko zostało porwane przez jedno z rodziców po rozwodzie. Należy zakładać, że jest to uprowadzenie lub zabójstwo. Ale szansa znalezienia sprawcy jest tak mała, że czasem policja w ogóle nie informuje prokuratury. To, że policjanci ponownie sprawdzili sprawę zaginięcia Sylwii, oznacza, że są bardzo dobrzy w swojej pracy. Bo to jest jedna z tak zwanych spraw nieopłacalnych statystycznie. Sprawa rzeczywiście przypomina zabójstwo Mateusza. I można było próbować łączyć fakty już osiem lat temu. W Polsce mamy fatalny przepływ informacji między funkcjonariuszami i jednostkami policji. Teraz funkcjonariusze, którzy pracują nad sprawą Sylwii, nadal mają ograniczone możliwości działania, bo sprawa ciągle klasyfikowana jest jako zaginięcie. Najpierw muszą przedstawić przełożonym niezbite dowody na to, kto uprowadził dziewczynkę, a dopiero potem mogą poinformować prokuraturę, że są przesłanki do wszczęcia śledztwa. To jest działanie odwrotne do tego, jak w założeniu powinno wyglądać śledztwo. Bo najpierw powinno się stworzyć najbardziej wiarygodną wersję zdarzeń, następnie informować prokuraturę o podejrzeniach, podjąć śledztwo i wspólnie uzyskiwać dowody. Z powodu przymusu podciągania statystyk tych najbardziej niebezpiecznych przestępców, którzy potrafili ukryć ciało i mogą zamordować ponownie, traktujemy najłagodniej. Nie szukamy ich w pierwszych dniach po dokonaniu zbrodni. W sprawie Sylwii policja prowadziła dobrą akcję poszukiwawczą. Ale gdy nie przyniosła rezultatu, należało wspólnie z prokuraturą wszcząć śledztwo. Bo dziecko nie znika na środku ulicy bez pomocy osoby starszej. Niestety, przez statystyki w wielu miejscach w Polsce prokuratura zupełnie nie jest informowana o zaginięciach nawet w przypadku dzieci.
Po rozmowie z policjantem proszę zespół prasowy Komendy Głównej Policji o przesłanie mi listy zaginionych dzieci oraz informacji, po jakim czasie od zaginięcia wszczynane były śledztwa i czy w ogóle informowano prokuraturę o zaginięciu. Otrzymuję odpowiedź od aspiranta Dawida Marciniaka, że takich informacji nie mogą udostępniać prasie.

Prokurator: Wstyd mi za policję
– Znaleziono ciało. Było zabetonowane, poranione, ułożone z rękami do tyłu. Ktoś się napracował, żeby je ukryć. Zakwalifikowałem sprawę jako zabójstwo. Nie było żadnych wątpliwości. I nagle dzwoni naczelnik policji, że przecież to jest nieumyślne spowodowanie śmierci. Nie mogłem uwierzyć. Zaczął mnie przekonywać, że ktoś przez przypadek zabił albo że mężczyzna sam się przewrócił. Nie ugiąłem się, więc zadzwonił do mojego szefa i znajomych prokuratorów. Wszystkim mówił, jakim jestem kretynem, i żeby na mnie wpłynąć. Klasyfikacja przestępstwa wbrew woli policji skutkuje później konfliktami, utrudnianiem pracy itp. Może dlatego część prokuratorów ulega. Ale zostałem przy zabójstwie. Śledztwo jest w toku.
Statystyki dotyczące zabójstw stały się w ostatnich latach bardzo ważne, bo niewykrycie jednego sprawcy zabójstwa pokazuje komendę w złym świetle. Odczuwają to też prokuratorzy, których policja prosi o zmianę klasyfikacji na niższą. Czasem naczelnicy wydziału kryminalnego sugerują wprost: „Wpisz doprowadzenie do targnięcia się na życie, a my i tak sprawę będziemy robić jako zabójstwo”.
Statystyki w policji w ogóle odgrywają zbyt dużą rolę. Dochodzi do absurdów. Np. policjanci mają złe wyniki przestępstw korupcyjnych. Nie wykryli żadnych ważnych spraw. Więc szukają na siłę. Raz znaleźli pijanego staruszka obok supermarketu. Chyba bezdomny człowiek. Obudzili go, a on wyjął banknot i wybełkotał: „Panowie, zostawcie mnie”. Pewnie nawet nie był świadomy, co robi. Ale aresztowali go za próbę przekupstwa policjantów.
Kilka dni później student spieszył się na egzamin i przebiegł na czerwonym świetle, bo nic nie jechało. Policjanci go zatrzymali, a on wyciągnął taką roztopioną już od słońca czekoladę z orzechami i poprosił: „Panowie, zlitujcie się, tak się spieszę na egzamin, całą noc się uczyłem”. I oczywiście uradowani policjanci aresztowali go za próbę przekupstwa przy użyciu cennej rzeczy. Jak postawili chłopaka przed prokuratorem, to cały się trząsł. Chyba po czasie spędzonym w areszcie sam już uwierzył, że jest przestępcą. Dzielni policjanci nawet udokumentowali tę czekoladę. Przynieśli mi liczne zdjęcia. Najbardziej żal mi było jego matki. Zadzwoniła do mnie i zaczęła szlochać, że jej syn nie jest przestępcą. Błagała, żeby go wypuścić. Miałem ochotę ją przeprosić, że policjanci dla statystyk czepiają się uczciwych ludzi, a bandyci chodzą po ulicach. Było mi wstyd za policję.

Generał: Awansują najbardziej cyniczni
Roman Polko, generał dywizji Wojska Polskiego, były dowódca GROM, kilka lat temu, pracując w Urzędzie m.st. Warszawa jako doradca ds. bezpieczeństwa, współpracował z Komendą Stołeczną Policji przy akcji „Sektor” mającej zmniejszyć przestępczość w centrum Warszawy. Mówi: – Statystyki wykrywania zabójstw, a także przestępstw narkotykowych w Polsce są bliskie stu procent, bo śledztwa wszczyna się dopiero, gdy policja ma sprawcę. W ogóle najchętniej wszczyna się śledztwo, gdy sąsiad zabił sąsiada, policja przyjeżdża, a on ma jeszcze siekierę w ręku. Wtedy od razu informuje się prokuratora. Ale gdy sprawa jest trudniejsza, przymyka się oczy, by nie psuć słupków. Kilka lat temu wspólnie z policją zintensyfikowaliśmy obserwację grup przestępczych w okolicy centrum Warszawy, szczególnie Dworca Centralnego. Wykryliśmy dużo spraw dilerów, całych grup handlarzy narkotyków. Ale statystycznie zrobiło się bardziej niebezpiecznie niż wcześniej. Słupki pokazywały wzrost przestępczości, bo wcześniej tych spraw nie ujawniano. Patrząc na statystyki, można było powiedzieć: tam nie było narkotyków, dopóki się nie zjawiliście. A było odwrotnie.
Problem tkwi w awansowaniu ludzi na podstawie wyników statystycznych komendy. Dobrze, by wreszcie policjanci byli wynagradzani za rzeczywistą pracę. Za to, że podejmują trudne wyzwania. Brutalnie mówiąc, kiedy system jest patologiczny, awansują ci najbardziej cyniczni.
Gdy w 2005 roku zostałem doradcą wicepremiera Dorna w MSWiA, patrzyłem na system awansów w policji i zgłaszałem uwagi. Podczas wybierania dowódcy Biura Operacji Antyterrorystycznych, którego zadaniem jest przeciwdziałanie terroryzmowi, chciałem zrobić uczciwy casting, podczas którego kandydaci przedstawią swoje CV i plany. Niestety, wszystko odbyło się jak zwykle pod stołem. Wybrany został człowiek bez własnego zdania i wizji.

Psycholog policyjny: Najgorsze naciski z góry
Jan Gołębiowski, obecnie profiler kryminalny, a wcześniej psycholog w policji: – Wielu przełożonych w polskiej policji awansowało dzięki cynicznej postawie. Policjanci dzielą funkcjonariuszy na wysokich stanowiskach na betony i plecaki. Betonom zależy tylko na opinii i nic dla ludzi nie zrobią, a plecaki to ich poplecznicy, czyli ktoś z rodziny lub znajomych. Betony awansują plecaków, a tamci ciągną kolejnych: biernych, ale wiernych. Na pewno nie biorą ludzi, którzy są aktywni lub ambitni, bo takich się obawiają.
Dlatego problem tkwi w zarządzaniu i rozliczaniu policjantów w taki sposób, że awansują ci, którzy działają dla słupków. Gdy pracowałem jako psycholog w policji, zauważyłem, że głównym źródłem problemów psychicznych policjantów nie były sny o trupach czy gwałtach. Tylko absurdy w pracy i naciski z góry. Mówili: pracowałem kilkanaście godzin przy okrutnej zbrodni, wróciłem zmęczony do jednostki, a szef krzyczy: „Za coś ty się wziął, przecież statystycznie to żaden wynik”. Takie podejście może prowadzić do ignorowania spraw nieistotnych statystycznie, nawet jeśli dotyczą życia i śmierci.

Sprawa Pawła: Czy mogę zostawić namiary?
Głos Jarka drży, gdy opowiada, jak szukał Pawła: – Mój partner Paweł zniknął. „Chciał się zabić” – powiedziałem policjantom na posterunku przy ul. Grenadierów w Warszawie. Był wieczór, październik 2014 roku. Od razu wszczęli poszukiwania. Dwóch funkcjonariuszy. Nazywam ich „ten dobry” i „ten zły”. Dobry szukał Pawła w nocy. Sprawdzał, z kim kontaktował się ostatniej doby przez telefon. Ale drugi funkcjonariusz nazajutrz powiedział mi: „Co pan takie ciotodramy urządza? Musi pan natychmiast podpisać oświadczenie, żeby już nie szukać tego chłopaka”. I dodał: „Jak wróci, proszę mu mocno wpierdolić”. „Jestem poważnym mężczyzną i wiem, że mój partner może się zabić. Jesteśmy razem cztery lata, to tak jakby pan miał żonę. Znam go” – przekonywałem. Odpowiedział, że policja nie jest od zabaw w prywatnego detektywa. Kazał przyjechać, póki on jest na zmianie. Ten dokument brzmiał jakoś tak: ja niżej podpisany na podstawie moich ustaleń i ustaleń policji stwierdzam, że Pawłowi nie zagraża żadne niebezpieczeństwo. I odstępuję od poszukiwań. Podpisałem, bo ten funkcjonariusz spowodował, że czułem, jakbym zrobił źle i nieodpowiedzialnie, zgłaszając tę sprawę policji.
Zacząłem szukać Pawła sam. Znalazłem go wieczorem w hotelu na Sadybie. Kierownik wezwał policję z Wilanowa. Gdy otworzyli drzwi, Paweł był bliski śmierci. Wziął całe opakowanie środków psychotropowych. Trafił na OIOM. Później do szpitala psychiatrycznego.
Drugi raz zaginął w lutym. Zostawił list, że chce odejść na własnych warunkach. Nie ufałem już policji. Szukałem go sam. Ale tym razem zatarł ślady, zostawił telefon w domu. Więc znów poszedłem na posterunek. Przyznałem, że nie umiem go znaleźć. Funkcjonariusz odpowiedział: „Skoro pan nie umie, to my mamy umieć?”. Potem spojrzał w papiery i dodał: „A jak to się skończyło w październiku?”. Zdziwiłem się, że nikt im nie przekazał, jak zakończono sprawę. „Znalazłem go podczas próby samobójczej” – powiedziałem. Na policjancie nie zrobiło to wrażenia. Spytałem, czy mogę chociaż zostawić swoje namiary. Bo może znajdą kogoś po wypadku w szpitalu. „Nie może pan” – odparł.
Tydzień później polski konsulat poinformował, że znaleziono ciało Pawła za granicą i konieczna jest zgoda na sekcję zwłok. Policja chyba nadal nie wie, że popełnił samobójstwo.

Policjant: Służymy ludziom czy słupkom?
Funkcjonariusz z wieloletnim stażem w poszukiwaniach osób zaginionych i zapowiadających popełnienie samobójstwa: – Jeśli wcześniej była już próba samobójcza, historia psychiatryczna, a do tego list, że ktoś chce odejść, to funkcjonariusze powinni wręcz nakłaniać Jarka do zgłoszenia sprawy zaginięcia. Bliscy zaginionego często są w szoku, łatwo im wmówić, żeby nie robili paniki, poczekali jeszcze, może wróci. Policja na tym żeruje. Bardzo często spotykam się ze słowami kolegów policjantów: „Chce się zabić, to niech się zabije, jego sprawa”. Tak jakby zapomnieli, że my służymy ludziom, a nie słupkom. Niestety, Paweł padł ofiarą statystyki. Komendanci nic nie zyskają na uchronieniu człowieka od samobójstwa. Statystycznie większą wartość ma znalezienie nastolatka z piwem w parku. Z mojego doświadczenia z samobójcami wiem, że Paweł czekał, aby ktoś go wysłuchał. Przecież mógł się zabić od razu. Jeśli ktoś ucieka, jest szansa, że się go uratuje. Ale trzeba uruchomić wszystkie siły policji. Funkcjonariusz, który tak potraktował jego partnera, nie powinien pracować w policji. Ale wiem, że dochodzeniowcy są często zmuszani przez szefów do bagatelizowania spraw. Jeśli zajmują się sprawami nieistotnymi statystycznie, mogą spodziewać się krzyków, braku premii itd. Bo według komendantów przy dochodzeniach siły i środki mają być angażowane dla słupków. Wpadliśmy w jakieś błędne koło, które utrudnia pracę policjantom i może spowodować ogromną patologię, jeśli te praktyki będą kontynuowane.
Jarek: – Pawłowi już nic życia nie wróci. Ale nie chcę, by funkcjonariusze potraktowali jeszcze kogokolwiek z takim lekceważeniem.

Co na to Komenda Główna?
Poprosiłam o rozmowę na temat statystyk inspektora Tomasza Józefiaka, zastępcę dyrektora Biura Służby Kryminalnej Komendy Głównej Policji odpowiedzialnego za zwalczanie przestępczości kryminalnej i narkotykowej. Powiedział mi jedynie, że nic nie wie na temat manipulowania statystyką w sprawach kryminalnych; nie jest odpowiednią osobą do rozmowy na temat modelowania statystyk i nie wierzy, że takie działania mają miejsce. I po pięciu minutach zakończył rozmowę.
Pytania, których nie zdołałam zadać inspektorowi, przesłałam do rzecznika policji Mariusza Sokołowskiego:
1. Czy komendy miały kiedykolwiek narzucone normy dotyczące przestępstw korupcyjnych? Kto i na jakiej podstawie je ustalał?
2. Kto odpowiada za kontrolowanie, czy statystyki w policji nie są fałszowane?
3. Czy może pan podać przykład komendanta, który miał złe wyniki statystyczne, skupiał się na prowadzeniu trudnych śledztw, nie patrząc na wykrywalność, i został w ostatnich latach awansowany?

Dostałam odpowiedź:

1. W ostatnich latach Komenda Główna Policji nie narzucała komendom niższego szczebla żadnych mierników dotyczących przestępstw korupcyjnych. Jesteśmy instytucją, która prowadzi najwięcej spraw o charakterze korupcyjnym, a efektem tych działań jest ujawnianie wielu przestępstw tego rodzaju.
2. Każdy przełożony w policji zdaje sobie sprawę z tego, że fałszowanie statystyki jest łamaniem prawa. W przypadku jakiegokolwiek sygnału na temat manipulowania statystyką sprawy takie są badane przez komórki kontrolne, a nawet Biuro Spraw Wewnętrznych policji. Nie ma drugiej firmy w naszym kraju, która miałaby tak wysoce rozbudowany system kontroli wewnętrznej. Od wielu lat robimy wszystko, aby uświadamiać policjantów wszystkich szczebli, że statystyka nie jest podstawowym kryterium oceny działań policji – jest nim społeczne poczucie bezpieczeństwa i społeczna ocena pracy policji w terenie. Obecnie wprowadzone nowe rozwiązania sprawozdawczości statystycznej znacznie utrudniają manipulację danymi.
3. Nie potrafię podać takiego przykładu ze względu na fakt, że podstawowym kryterium oceny pracy komendanta głównego policji jest społeczne poczucie bezpieczeństwa. Na szczególną uwagę zasługują również umiejętności menedżerskie komendanta, korzystanie z przyznanych środków finansowych oraz umiejętność rozwiązywania sytuacji kryzysowych. Przytoczona teza nie ma więc potwierdzenia w rzeczywistości.

Dziękuję policjantom za wielogodzinne rozmowy. Personalia funkcjonariuszy zostały zmienione.

Były minister: Karać za poprawianie
Generał policji Adam Rapacki*:
– Niestety, często polskie instytucje mają świetne statystyczne wyniki, a naprawdę manipulują rzeczywistością. Nie powinno się mówić o wykrywalności ogólnej wszystkich przestępstw, bo każda kategoria ma swoją specyfikę. Dla przykładu – wykrywalność przestępstw z ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii jest na poziomie ponad 90 proc., ale tzw. ciemna liczba (liczba przestępstw nieujawnionych przez organa ścigania) jest bardzo duża. Policja informuje prokuraturę, dopiero gdy już prowadzi działania operacyjno-śledcze i właściwie ma sprawców. W przypadku zabójstw ciemna liczba może kryć się w sprawach, które prowadzone były jako zaginięcia, mimo że istniały silne przesłanki, że były to zabójstwa.
W pracy zawodowej zdarzało mi się spotkać przypadki głupoty i nieróbstwa w policji. Przykład to sprawa małżeństwa Drzewińskich z Milanówka. Elżbieta Drzewińska zaginęła w październiku 2006 roku, rok później jej mąż. Przesłanki do wszczęcia sprawy o zabójstwo były ewidentne. Kiedy jeden z posłów poinformował mnie, że prowadzona jest jedynie akcja poszukiwawcza, początkowo nie chciało mi się w to wierzyć. Poleciłem komendantowi głównemu policji zainteresować się sprawą i dopiero wówczas rozpoczęto właściwe działania. Gdy policja prowadzi sprawę jako zaginięcie i nie dostrzega elementów wskazujących na popełnienie przestępstwa, to zbieranie dowodów jest bardzo ograniczone. A przecież pierwsze czynności są decydujące dla wykrycia sprawcy. Osoby odpowiedzialne za tę sytuację zostały ukarane. Sprawę przejął wydział zabójstw Komendy Stołecznej i doprowadził do wykrycia sprawcy zabójstwa.
To bardzo ważne, aby takie sprawy wyciągać na światło dzienne i karać tych przełożonych, którzy pracują nierzetelnie, manipulują statystyką. Niestety, od dawna nie słyszałem, aby naczelnik lub komendant został rozliczony za modelowanie statystyk. A nie wierzę, że przełożeni nagle skończyli z tym procederem.
Zupełnie nie rozumiem, jak można nie wszczynać śledztwa, gdy zaginęło kilkuletnie dziecko, akcja poszukiwawcza nie przyniosła rezultatów, a występują podstawy, by podejrzewać popełnienie przestępstwa. Przecież przesłanki do uprowadzenia lub udziału osób trzecich są oczywiste. W takich sprawach policja ma obowiązek informowania prokuratury. Szefowie policji powinni wnikliwie analizować statystyki również pod kątem ewentualnych oszustw. Statystyki przestępczości nie powinny być podstawowym kryterium oceny pracy jednostek i ich szefów. Powinny one dawać obiektywne informacje o skali, rodzaju przestępczości. Traktowanie ich jako kryterium ocenne prowadzi do patologii. Statystyka powinna zostać jako narzędzie do określenia skali przestępstw i tylko tyle. Naczelników należy wręcz zachęcać do prowadzenia trudnych, skomplikowanych spraw, gdzie znalezienie sprawcy przestępstwa nie jest proste.

* Od 2007 do 2012 r. wiceminister spraw wewnętrznych i administracji. Aktualnie prowadzi Kancelarię Bezpieczeństwa organizującą szkolenia z zakresu bezpieczeństwa i odpowiedzialnego zarządzania dla firm i instytucji